wtorek, 29 lipca 2014

Taki mamy „fel"

Wściekając się na kolejne opóźnienie, śmierdzącą toaletę i napchany do bólu wagon, powtarzamy sobie, że zapewne wszędzie lepiej niż w Polsce. I tu was zaskoczę. Szwedzka kolej potrafi zirytować i to bardzo. Nie tylko ceną.

Ten wpis chodził mi po głowie od dawna. Bezpośrednim impulsem był zeszłotygodniowy chaos na szwedzkiej kolei, gdy z powodu upałów tory zaczęły się topić. Wszak 30 st to prawdziwa klęska żywiołowa. Przynajmniej z drugiej strony Bałtyku, gdzie Instytut Meterologiczny ogłosił zagrożenie drugiego stopnia (na trzy możliwe). I słynne tłumaczenie minister Bieńkowskiej - „Taki mamy klimat" - raczej by w tym przypadku nie pomogło.

fot. Martyna Olszowska

Ponieważ należałam do szczęśliwców, którzy w tym czasie z pociągów nie musieli korzystać, informacja nawet mnie rozbawiła. Bo opóźnienia z powodu mrozów czy śniegu to i owszem, ale za wysoka temperatura... W Hiszpanii słupek rtęci na termometrze sięga często blisko 40 st, a o topiących się torach nikt tam nie dyskutuje. Ba! Ostatnio wróciłam z tego kraju jako wielki fan tamtejszego transportu kolejowego - czysto, w przystępnej cenie, wygodnie i na czas! Da się? Jak widać tak, ale nie wszędzie.

Wbrew pozorom stosunek jakości do cen (horrendalnie wysokich!) nie zawsze jest adekwatny w Szwecji. A ceny dobijają nawet Szwedów, którym niekiedy bardziej opłaca się wsiąść do samochodu. Jak to się ma do słynnej skandynawskiej wrażliwości na ekologię, do tej pory pozostaje dla mnie tajemnicą.

Owszem, może większość wagonów nie pamięta czasów Wikingów, do toalet nie trzeba wchodzić w ochronnym kombinezonie i masce gazowej, klimatyzacja to cywilizowany standard, ale jednak coś Polskę łączy z północnym sąsiadem. Opóźnienia. Tym jednak smaczku nadają jeszcze wspomniane „fele". By przetrwać, po kilku miesiącach korzystania z transportu kolejowego, pasażer-obcokrajowiec musi zgłębić istotę tego słowa. A zatem co to i z czym to się je?

fot. Martyna Olszowska

„Fel" to po prostu błąd lub pomyłka. Szwedzki jest jednak bardzo elastycznym językiem w kwestii słowotwórstwa, stąd krótki „fel" może tworzyć wiele innych słów i znaczeń. Pozostając w sferze kolejnictwa, możemy usłyszeć o „signalfel", „spårfel", „elfel", „vagnfel".... Czyli kolejno problem z sygnalizacją świetlną, z torami, z elektrycznością, z wagonem. Jest też „totalfel". Serio! Gdy już wszystko się wali, a opóźnienia sięgają liczb większych niż aktualnie słupek rtęci na termometrach w Szwecji. O irytacji pasażerów, nie wspominając.

A ta potrafi sięgnąć zenitu, gdy po raz kolejny słyszysz komunikat, łagodnym głosem informujący, że opóźnienie się zwiększyło i teraz sięga niemal godziny. W końcu - pociąg odwołali. A potem biegasz ze stanowiska na stanowisko w poszukiwaniu zastępczego autobusu, o ile ten w ostateczności podstawią. By oddać sprawiedliwość kolejarzom, chwała im za uprzejmość, cierpliwość i chęć niesienia pomocy, ale sprawy twojego spóźnienia do pracy to nie rozwiązuje. I tak na przykład, gdy w przypływie entuzjamu, mieszkaniec okolic Sztokholmu postanawia dojeżdżać (a dokładnie „pendlar") do pracy uroczym niebieskim Pendeltåg-iem (podmiejska kolejka), zaczyna grę w rosyjską ruletkę. Tygodniami wszystko przebiega dobrze, a potem - pach!

kolej szwedzka, SJ
fot. Martyna Olszowska

Na koniec można jedynie pokusić się o próbę zarysowania przyczyn owego coraz częstszego chaosu. I tutaj po raz kolejny coś nas łączy z północnym sąsiadem. W rozmowach ze Szwedami, a właściwie utyskiwaniach na Statens Järnvägar (SJ), powraca często rok 2001. Wtedy ówczesny rząd socjalistyczny premiera Görana Perssona, walcząc z kryzysem gospodarczym, postanowił sprywatyzować większość państwowych przedsiębiorstw - w tym także kolej. SJ zostało podzielone na spółki - jedna odpowiadać miała za przewóz osobowy, inna za towarowy, a jeszcze inna za tory czy sygnalizację świetlną. Do tego dochodzą przewoźnicy lokalni, przypisani poszczególnym województwom („län"). Brzmi znajomo, prawda? Na problemy długo nie trzeba było czekać.

Więcej o nazwach poszczególnych spółek SJ 

By jednak nie wyglądało to na typowo polskie narzekanie, wspomnę o pewnej zalecie owych opóźnień. Otóż jest to jeden z niewielu momentów, gdy można zaobserwować zjawisko dość tutaj nietypowe - Szwedzi zaczynają zagadywać na peronie do innych nieznajomych! Moja pierwsza integracja z dalszymi sąsiadami w wiosce miała miejsce pewnego mroźnego listopadowego poranka, gdy około 7 rano pociąg miał 45 min opóźnienia. Szok (i nie z powodu spóźnienia, bo do tego zdołałam już przywyknąć) był tym większy, gdy okazało się, że oni więcej wiedzą o mnie niż ja o nich. Uroki wsi.

I nie jest prawdą, jak pisze Ernest Kacperski w swoim artykule, że Szwedzi przyjmują opóźnienia z iście skandynawskim spokojem. Owszem, w mediach nie robi się z tego narodowej tragedii, ale to wynika raczej z charakteru tutejszych mediów. Z perspektywy peronu wygląda to jednak inaczej. Pierwszy raz przeklinającego i wściekłego Szweda usłyszałam właśnie w pociągu, który od godziny wlókł się z prędkością ślimaka z powodu problemów z sygnalizacją świetlną. Regularnie powtarzające się „fele" wyprowadziłyby z równowagi każdego, bez wględu na narodowość.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Skandynawski design z nutą patyny

Czyste, jasne przestrzenie zdominowane przez naturalne materiały i oryginalne formy to znak rozpoznawczy skandynawskiego designu. Architektura wnętrz z północy zyskuje ostatnio coraz więcej zwolenników nie tylko za sprawą niskich cen Ikei. Tymczasem prawdziwie skandynawski „dizajn" odnajdziemy w dość nieoczekiwanym miejscu.


Loppis. To jedno z pierwszych słów, których nauczymy się po dłuższym pobycie w Szwecji i wędrówkach po peryferiach miasta lub wycieczkach poza większe metropolie. „Loppmarknad" to nic innego jak nasz swojski pchli targ, lecz na północy kryje się za nim znacznie więcej. 




Zacznijmy od tego, że samo słówko loppis jest dość pojemne. Raz nawet usłyszałam, jak jeden Szwed określił tak dom aukcyjny w Uppsali, którego historia sięga 1731 roku. To oczywiście nadużycie, choć mam podejrzenia, iż sprawca owej językowej profanacji pochodził ze Sztokholmu, co tłumaczyłoby ową subtelną uszczypliwość. O rywalizacji między Uppsalą (dawną stolicą Szwecji) a Sztokholmem wiadomo wszak nie od dziś. Aczkolwiek trzeba przyznać, że stare (i nowe) domy aukcyjne zlokalizowane w największych miastach, jak Sztokholm, Uppsala, Malmö czy Göteborg, to jedna z form owej autentycznej szwedzkiej miłości do staroci.

O cenny antyk nietrudno w kraju, którego ominęły zawieruchy wojenne. Na drogich aukcjach kupuje jednak miejska śmietanka, której domy może wyglądają jak z katalogu z Ikei, lecz ich wyposażenie ze znanej sieci handlowej z pewnością nie jest. Staroć warta połowę luksusowej willi ma jedynie dopełnić całość.



Jest i inna klasa mieszczuchów, którzy pokój z Ikei a i owszem mają, a staroć, już mniej cenną, kupują w internecie (tzw. „bloppis", od słowa blog i loppis), a częściej wygrzebują na kryjących się często w różnych starych budynkach miejskich loppisach. Na kilku piętrach znajdziemy tam wszystko - od ubrań, przez meble, bibeloty (inaczej zwane „durnostójkami"), po wyposażenie do gry w golfa lub jazdę konną. Szwedzi kochają starocie, kochają je w domu i kochają się w nie ubierać (co niestety czasem widać). I kochają godzinami grzebać w loppisach! Loppis to mały wszechświat. Wystarczy wspomnieć, że o loppisie powstał już dawno temu poemat „Loppmarknad" autorstwa Bo Setterlinda, wymieniający rzeczy, jakie kupić można na targu staroci (dla znających szwedzki):
Dollar, dollar, dollar, dull, dull, dull. Priser, som variera, glittra likt kristall. Vid en disk på gatan kan man köpa allt, från skära lakan till broscher av salt. Här var det luftkonditionerad luft, reservöron, pressad råttsaft, rökta indianskallar, uppstoppade supmagar, bilblommor, kattpip, mekaniska orglar, oljeslott, tomatblod, gammal glass, negerögon, bacillskräck, hemlagad mat, begagnade böcker, mumier, fågelblixtar, stenbyxor, vänlighet på flaskor, annonstyfus, kokt bil, råa rån, tatuerade hus, amerikanska snöplogar, pliktpaket, bränt höns, flygplanstårta, saltad rök, kristen potatis och en korg med pistoler. Mina damer och herrar!

Owe miejskie loppisy to na pewno designerskie dopełnienie Ikeowskiego stylu. Niosą jednak ze sobą i coś więcej. To kwintesencja tej części szwedzkiej tożsamości, którą definiują dwa słowa: „ekologia" i „dobroczynność". Loppis spełnia doskonałą rolę centrum recyclingu (o cudownym przybytku „återviningcentral" napiszę już wkrótce). Umrze ktoś z rodziny i zostaje stary dom z bibelotami. Zamiast je wyrzucać, oddajesz do loppisu. W kącie stoi stara komoda - „loppis" przyjedzie i zabierze. Były właściciel pozostaje z kolei z czystym sumieniem, bowiem:

a. nie zanieczyścił środowiska,
b. może kogoś uszczęśliwił, bo co dla jednego jest gratem dla drugiego szczytem designu (o gustach wszak się nie dyskutuje),
c. w końcu dołożył swoją cegiełkę do działalności charytatywnej.

Większość loppisów bowiem, unikając podatków, działa na zasadzie charytatywnej fundacji. Ty nam oddajesz staroć, my ją sprzedajemy, a zysk idzie na cele dobroczynne.




Jest jeszcze jedna kategoria loppisów o wiele barwniejsza z kulturoznawczego punktu widzenia. To te kryjące się na wsi. Na przykład loppisy w domach. Gdy z pierwszym wiosennym podmuchem rozpoczynają się porządki w piwnicach, przy drodze często napotkać można na tabliczki z informacją „Retro loppis, 200 m". Przy odrobinie szczęścia można za grosze kupić tam na przykład cenne stare narzędzie, bo „spadkobierca" nie znał ich autentycznej wartości. 

I w końcu mój ulubiony typ loppisów, oddający w pełni folkor tej „niemiastowej" Szwecji.




To aukcje i loppisy na wolnym powietrzu, z których przy odrobinie szczęścia można wyjechać jako właściciel ciągnika. Tłum stanowiący urokliwy i kolorowy przegląd lokalnej społeczności, starszy pan wykrzykujący przez megafon kolejne oferty, licytacje, numery produktów i - crème de la crème - dyskretnie stojąca obok stara przyczepa pomalowana na żółto-niebiesko, w której zmęczeni uczestnicy posilą się kawą i kiełbasą serwowaną w bułce. 

To moment, w którym uczestniczy się w życiu tej prawdziwej Szwecji, której kulturowe źródło tkwi przecież z dala od miast, „på landet". Jak silne to korzenie, można się wielokrotnie przekonać, przyglądając bliżej wielu kontynuowanym do dziś tradycjom.

Przyznam, że moja początkowa, przywieziona z Polski niechęć do plich targów (te godziny grzebania w bibelotach bez skutku!), po dwóch latach zmieniła się w zaciekawnie i sympatię. W końcu bowiem udało mi się odkryć w stercie gratów kilka ciekawych „skarbów". Jest owa pierwotna satysfakcja „łowcy" w kapitalistycznej rzeczywistości, jest i prawdziwie szwedzki, designerski akcent w domu. Ten bowiem musi być pokryty patyną czasu.



czwartek, 3 lipca 2014

Prawdziwy znak lata

Zwykle uważa się, że początek lata w Szwecji wyznacza ukochane święto Skandynawów - Midsommar (bliskie naszej nocy świętojańskiej). To jednak wersja eksportowa do turystycznych katalogów oraz działu personalnego w firmie, gdzie po midsommarowej zabawie część pracowników znika na urlopy, a część pracuje „hemifrån" - z domu, czyli leczy bolesne skutki przedawkowania (wstrętnej!) wódki Skåne akvavit. Prawda jest zgoła inna, a symbol lata dostrzec można znacznie wcześniej.


Już po pierwszym cieplejszym tygodniu w kwietniu bądź maju, gdy nadzieja na koniec zimy zawita na północ, z podmiejskich i wiejskich garaży wyciągane są największe skarby Szwecji - antyki na czterech kółkach. Szwedzkie i amerykańskie klasyki dróg z lat 50. zaczynają coraz częściej pojawiać się na drogach, rozgrzewając silniki na nadchodzące zjazdy, zloty i lokalne wyścigi wokół wsi (a jakże!). I to jest właśnie symbol nadchodzącego lata. 



Gdy na wiejskiej „autostradzie" przed naszym ogródkiem przemknie pierwszy stary cabriolet z uśmiechniętymi dziadkami w środku, to znak. Znak, że właśnie nadchodzi w Szwecji lato. Gdy w drodze na stację wyminę starszego sąsiada, który właśnie stawia obok swojego nowiusieńskiego traktora świeżo wypucowane, zadbane i garażowane zielone Volvo z lat 50., to znak, że już zdecydowanie nadeszło lato. Tymczasem na lokalnej wąskiej drodze wielkie tiry zwożące z lasów drewno po wiosennych roztopach cierpliwie będą jechać za starym chevroletem z zadowoloną babcią w środku. I myliłby się ten, kto myśli, że stare samochody to luksus mieszczuchów. Wbrew pozorom to nie w wielkim mieście jest najwięcej samochodowej klasyki. 

Ponoć co roku do Szwecji ze Stanów Zjednoczonych sprowadzanych jest 5000 starych, klasycznych samochodów z lat 50., 60. czy 70. Według niektórych szacunków jest ich tu więcej niż w samych Stanach. Tutaj to subkultura i przemysł. Na rozsianych po całym kraju wsiach nietrudno znaleźć trzy rzeczy: czerwony, drewniany dom, stadninę i stodołę przerobioną na garaż, w której trzymać można swoją łódkę i... ukochane, stare ferrari.

Why Swedes love Classic American Cars?

Z kolei w słynnej z malowanych, drewnianych koni Dalarnie wytworzyła się chyba najsilniejsza w regionie subkultura miłośników starych samochodów. Wystarczy wybrać się w lipcu na wakacje w tamte rejony, by bez problemu minąć szpaler pięknie odrestaurowanych starych samochód z całymi rodzinami w środku, często o wyglądzie wyjętym wprost z lat 50. 



Posiadanie starego samochodu to cała filozofia, której mieszczuchy - od czasu do czasu próbujące zaszpanować starym klasykiem - pojąć nie mogą. Podstawa to miejsce, gdzie ów klasyk można trzymać. Stąd wyższość wsi nad miastem, gdzie trudno o miejsce na własny mini-warsztat samochodowy. Bowiem o klasykę dbać należy samemu. Polerować, naprawiać, podrasowywać. Kupić można złom (patrz fot. powyżej), ale na drogę wyjechać już błyszczącą w słońcu (a tego tu latem nie brakuje) limuzyną.


Tymczasem niedawno odkryto w górniczym regionie Bastnäs, na północ od Göteborga, niesamowite cmentarzysko starych samochodów. Ponad tysiąc starych Opli, Saabów, Volv i Fordów to ponoć pozostałość po amerykańskich żołnierzach. Kolekcją zajmowali się dwaj bracia, dopóki mogli. Potem starymi samochodami „zaopiekowała się" natura, tworząc niesamowity widok. Złomowisko stało się częścią ekosystemu i, co zabawne, dzisiaj ekolodzy sprzeciwiają się usunięciu aut, które stały się mieszkaniem dla wielu zwierząt. Dla fotografów amatorów z kolei idealnym plenerem. 

Fot. Vladimir Cettl


Polecam zwłaszcza zdjęcia Vladimira Cettla!

A o kulturze samochodowej opowiem jeszcze nieraz, w tym między innymi o „bilbingo" i dlaczego w Szwecji można niekiedy prowadzić bez dokumentu prawa jazdy, ale już nie po łyku wina.